zdjęcie z sieci
Dzisiaj były tramwajowe zawody… A
było tak. Wsiadłem w autobus, który przemyka przez miasto jak strzała.
Równolegle do linii tramwajowej. Patrzę a tu mój tramwaj jedzie równo ze mną.
To znaczy: ze mną w autobusie. I myślę sobie tak: znowu nie zdążę się na niego
przesiąść. A następny za 20 minut. Bo to jest tak: ten autobus i ten tramwaj
nie maja wspólnego przystanku. Z resztą wielokrotnie tak bywa. Brawo dla
architektów dróg i przestrzeni. Brawo!!! Żeby dostać się na przystanek
tramwajowy muszę przejść wielkie skrzyżowanie, a w obliczu dostrzegania
podjeżdżającego tramwaju powoduje to
nagminne łamanie przepisów i
przechodzenia na czerwonym świetle. Przechodzenie to mało powiedziane –
przebieganie raczej. Ale czego się nie zrobi dla 20 minut zaoszczędzonego
czasu, zwłaszcza, gdy pada? Bezcenne. Jednak autobus wyprzedza tramwaj o 2-3
przystanki. Może się uda – myślę. Kolejne skrzyżowania mkniemy na wszystkich
zielonych światłach. Jest szansa! Tak sobie dziś pomyślałem, żeby policzyć ile
mniej więcej czasu spędzam w komunikacji miejskiej w tygodniu. Wyjdzie tego z
24 godziny – jeden dzień. No może nie cały i zależy kiedy…
Mkniemy. Uwielbiam ten długi przystanek
i żeby nie światła niektórzy kierowcy mknęliby ulicą jak żywe torpedy. Żywe bo
z ludźmi. Tu akurat nie ma tłoku. Ale w tramwaju będzie. I będę musiał stać.
Ja?- dwudziestoparoletni staruszek. Masakra. O tramwajowych pozycjach jeszcze
napiszę. Stojących. Siedzących i leżących. Wysiadka. Szybko. A teraz
biegiem…czerwone, zielone, pomarańczowe…30 sekund później….zdążyłem!!! Na
stojąco jednak ciężko się pisze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz