1
Był piękny listopadowy poranek. Co tygodniowy, w dodatku, poniedziałkowy rytuał opierał się na kilku porannych czynnościach, nie wyłączając z tego oczywiście porannej toalety, w skład której wchodziło mycie zębów i golenie oraz prysznic. W dodatku zawsze w tej samej kolejności. Chwila na ubranie się i kilkuminutowy odpoczynek na fotelu z kubkiem gorącej a często zalanej nawet wrzątkiem i dobrze posłodzonej herbaty. Podczas tego kilkuminutowego odpoczynku nigdy nie czytał porannej prasy. W ogóle wtedy nic nie czytał. Cała ta chwila wypełniała się powolnym popijaniem ciemnobrązowego płynu. Nigdy nie pijał kawy. Gdy widać już było dno kamionkowego kubka ostatecznie wypijał jednym haustem pozostałość herbaty, która w tym momencie zazwyczaj miała bardzo słodki smak, zwłaszcza jeśli nie zbyt dobrze rozmieszał dodane dwie łyżeczki cukru. Gwałtownie wstał i spojrzał na zegar wiszący w pokoju.
- Już późno! – powiedział w myślach i odniósł pospiesznie kubek do kuchni.
Na zegarze była godzina wpół do dziewiątej.
Dalsza część poniedziałkowego rytuału polegała na spacerze do jedynej czynnej o tej godzinie i w tym mieście kwiaciarni by zakupić pęk świeżych kwiatów. Kwiaciarnia ta mieściła się na posesji gdzie stał jednorodzinny domek, w pomieszczeniu gospodarczym czy też mniej lub bardziej starannie przygotowanej quasi-kwiaciarni. To jednak nie miało znaczenia. Kwiaciarka mieszkała tuż obok, co umożliwiało jej sprzedawanie kwiatów ciętych i doniczkowych niemal o każdej porze dnia i nocy ku uciesze często spóźnionych dżentelmenów, wnuczków lub dzieci chcących okazać szczere i często spóźnione wyrazy miłości swym kobietom, rodzicom i dziadkom. Zdarzali się także klienci o poszkalowanej pijackiej opinii, których zakupom towarzyszyły żałosne podśpiewywania i niecenzuralne wyzwiska, do których kwiaciarka była już przyzwyczajona. Poza tym, cały ten cyrk sprzedawczyni rekompensowała sobie wysokimi cenami oferowanych w późnych godzinach robionych bukietów.
Bardzo rzadko zdarzało się, aby bukieciarka na stałe gościła w swojej kwiaciarence. Najczęściej wychodziła ona do kupujących po uprzednim usłyszeniu dźwięku dzwonka zamontowanego w tym celu, aby informować o tym, że ktoś tam na dole – czytaj: mniej lub bardziej zdesperowany lub mniej lub bardziej chętny klient – czeka by móc zakupić dla wybranej osoby potocznie mówiąc: roślinę ozdobną w upatrzonym kolorze, kształcie i rodzaju. Po obsłużeniu jednego lub więcej klientów czekała nie dłużej niż dwie minuty, podliczając zarobione chwilę wcześniej pieniądze i zabierając je ze sobą – jak często powtarzała: na wszelki wypadek – wracała do domu. Jednego, czego nie mogła znieść i za co nie znajdywała w żaden sposób rekompensaty, co zresztą wydaje się zrozumiałe, to spragnieni klienci, którzy dzwonili do kwiaciarni tylko po to, by nacieszyć się widokiem różnokolorowych barw i nasycić się smakiem różnorakich zapachów. Ci zazwyczaj nic nie kupowali i w mniemaniu bukieciarki marnowali jej cenny czas.
Zupełnie inaczej witała swoich stałych klientów. Do nich bez wątpienia należał Piotr. Tego ranka, jak w każdy poniedziałek mniej więcej pomiędzy godziną wpół do ósmej a dziewiątą rano usłyszała znajomy, potrójny dzwonek u drzwi. Jadła właśnie śniadanie, na które przygotowała sobie jajka gotowane na twardo z odrobiną majonezu. Była już przyzwyczajona do tych poniedziałkowych wizyt i chyba tylko brak tego właśnie klienta bardzo by ją zdziwił. I zmartwił. Z resztą miało to już miejsce przed kilkoma laty w porze zimowej. Nie mogła sobie tego dnia znaleźć miejsca. Ani w domu, ani w kwiaciarni. To właśnie w ten feralny poniedziałek, kiedy Piotr rano nie zawitał do kwiaciarni, po raz pierwszy od wielu lat zamknęła na dosłownie jeden dzień swój sklep. Potem taka sytuacja już nigdy się nie powtórzyła.
- Już schodzę, już schodzę! – krzyczała w korytarzu, schodząc po stromych schodach z pierwszego piętra domku. Piotr stał spokojnie na dole, tuż przy budynku kwiaciarni oczekując kwiaciarki. Zawsze tak było. Nie słyszał nigdy nawoływań sprzedawczyni. Grube mury domu tłumiły zupełnie całe to jej wołanie. Otworzyły się drzwi.
- Dzień dobry Panie Piotrze! – powiedziała uśmiechając do niego i wyjmując jednocześnie kluczyk do sklepu. – Pewnie stoi tu Pan już od dłuższego czasu i marznie?
- Dzień dobry Pani! – ukłonił się Piotr – nie zaprzeczył jednak, że stoi tu już od trzech minut i trochę wymarzł. Nigdy nie tego robił. Spojrzał natomiast jak zawsze kurtuazyjnie na bukieciarkę odwzajemniając uśmiech. Każdego jednego razu ich rozmowa przebiegała zasadniczo w ten sam sposób.
- Czy życzy sobie Pan to, co zawsze? Mam dziś świeżutkie kwiaty. – oznajmiała kwiaciarka.
- Jak zawsze. Dziękuję, że chciało się Pani do mnie zejść o tak wczesnej porze.
- Jestem do Pana usług i bardzo mnie cieszy, że zawitał Pan do mnie dziś rano. Wczoraj wieczorem przygotowałam przepiękny bukiet świeżych kwiatów. Ma być ich jak zawsze…
- …dwadzieścia jeden, poproszę, jak zawsze.
- Zapakuję w papier. Jest bardzo zimno. I dodam taką odżywkę do kwiatów. Proszę ją wsypać do wazonu w domu. Dłużej postoją…
(Warto tu napomnieć, że w okresie letnim zamiast słowa papier, padało z usta kwiaciarki słowo: celafon, a zamiast słowa zimno: gorąco. Wszystkie słowa, które następowały przedtem i potem miały zawsze taką samą kolejność i układ bez względu na porę roku.)
Rozmowa ta była częścią tego poniedziałkowego rytuału Piotra, w którym, chcąc nie chcąc pozwalał uczestniczyć znanej od wielu lat bukieciarce. Nie mogła przebiegać inaczej, bo ani on ani ona nie wchodzili na inne poboczne tematy takie jak pogoda, polityka czy chociażby sport, jak to ma miejsce w zwyczajnych sklepowych rozmowach. Tak trwało to od wielu lat, a w zasadzie od początku ich znajomości związanej bezpośrednio z zakupem bukietu kwiatów. Wizyta w kwiaciarni nie była jednak tylko związana z transakcją sprzedaży – zakupu. To, czego bukieciarka nie znosiła wśród innych klientów, w przypadku Piotra sprawiało jej ogromną radość. Otóż Piotr nie przychodził do kwiaciarni tylko po to, by zakupić bukiet.
Kiedy ona pakowała kwiaty i ukradkiem spoglądała na niego widziała jak mężczyzna rozglądając się po pomieszczeniu cieszył się widokiem różnokolorowych barw i nasycał smakiem różnorakich zapachów. Nigdy wtedy nie spieszyła się z pakowaniem pozwalając Piotrowi spokojnie „zmarnować jej trochę cennego czasu”. On był jedynym klientem, któremu sama, z własnej i nieprzymuszonej woli na to pozwalała. I chyba tylko jemu.
Pakowanie kwiatów trwało około sześciu-siedmiu minut.
- Już… zapakowałam - oznajmiła delikatnie sprzedawczyni – proszę bardzo.
- Ile płacę? – pytał zawsze Pan Piotr, choć z góry wiedział jaka będzie odpowiedź. Nie zmieniała się ona od wielu lat, mimo, że cena kwiatów na bazarach, rynkach i innych kwiaciarniach wielokrotnie była już podwyższana.
- Tyle co zawsze i jak zawsze – uśmiechnęła się sprzedawczyni przyjmując odliczoną już kwotę. – Jak zawsze? Nie liczę. Dziękuję. – powiedziała chowając do kieszeni pieniądze, nieśmiało upewniając się w samej sobie, że suma papierowych banknotów się zgadza. Nigdy nie było inaczej.
- Dziękuję Pani bardzo za przepiękne kwiaty i do zobaczenia…
- … w poniedziałek.
- Tak, w poniedziałek, jak zawsze. Do zobaczenia…
Najpierw „wyszły” kwiaty, potem sam Piotr trzymający je przed sobą w ręku. Kiedy zniknął za rogiem ulicy sprzedawczyni zamknęła kwiaciarnię i wróciła do domu. O tej godzinie nie miała nigdy więcej klientów.
- Ciekawy człowiek – pomyślała – nie znam wielu mężczyzn, którzy ot, tak po prostu kupowaliby kwiaty i to w dodatku regularnie co tydzień…
Jedno Piotra zastanawiało: skąd kwiaciarka „wczoraj wieczorem przygotowała przepiękny bukiet świeżych kwiatów?” Nie ośmielił się nigdy o to zapytać. Ufał jej. Sam widok kwiatów mówił za siebie. Kwiaciarka jednak wiedziała skąd biorą się świeże niedzielne kwiaty. Specjalnie dla niego, wcześnie rano w niedzielę, zostawiając przy dzwonku budzącym do życia jej kwiaciarnię kartkę z napisem: „wracam za trzy godziny”, jechała na giełdę kwiatową. Tam kupowała jedynie kwiaty, z których robiła bukiet dla Piotra. I tak od wielu lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz