środa, 23 lutego 2011

3

…gdy przeraźliwie głośnym dźwiękiem zadzwonił w kieszeni jego spodni telefon. Wstał, a może raczej podskoczył jak oparzony z drewnianej ławki. Piotr wyjął pośpiesznie z kieszeni aparat i nacisnął czerwoną słuchawkę. Dla pewności, że nie zdzwoni on ponownie wyłączył w ogóle telefon. Nie spojrzał nawet kto dzwoni.
- To nie jest czas i miejsce na prowadzenie rozmów przez telefon – pomyślał.
Potem z czarnej torby, która zabrał wychodząc o wpół do dziewiątej rano z domu wyjął metalowy półlitrowy termos i zmarznięty nalał sobie do termosowego niby-kubka herbaty. Gorący płyn wypełnił jego ciało miłym uczuciem odprężenia. Nalał jeszcze jeden kubek, wylawszy tym samym herbatę z termosu do końca. Wypił. Termos schował do torby.
- Nie za zimno tu Panu siedzieć tyle czasu? – spytał przechodzący obok niego mężczyzna, który od dłuższej chwili obserwował zachowanie Piotra.
- Nie, nie. Dziękuję za troskę.
- Często tu Pan przychodzi…
- Najczęściej w poniedziałki. – pomyślał  drwiąco Piotr.
- …najczęściej w poniedziałki – dodał mężczyzna, jakby odczytując myśli – w zasadzie tylko w poniedziałki Pana tutaj widzę z tą wiąchą kwiatów jak Pan idzie…
- …z bukietem kwiatów! – przerwał mu kategorycznie Piotr – bukietem!
- Jak Pan woli mówić na pęki kwiatów bukiety to niech i tak będzie. Dla mnie to wiąchy chwastów, które ludzie przynoszą tutaj nie wiadomo po co i nie wiadomo komu. I chyba tylko z własnej próżności chęci zadośćuczynienia sobie…szkoda gadać.
Piotr nie odezwał się już ani słowem. Nie miał ochoty wchodzić w rozmowę z – miał takie wrażenie – pijanym mężczyzną o wątpliwej reputacji. W dodatku postanowił zignorować bezduszne, jego zdaniem, insynuacje na temat – jak to określał ów człowiek – wiąch chwastów. W ogóle był niezadowolony, najpierw z dźwięku własnego telefonu przerywającego nostalgiczną ciszę i jego rozmyślania a zaraz potem z niezbyt przyjemnego spotkania z nieznajomym jegomościem.
Nieznajomy też nic się już więcej nie odezwał. Odszedł wolnym krokiem, kiwając się na boki w kierunku małej alejki i zniknął z pola widzenia Piotra tuż za drzewami pokrytymi śniegiem.
Piotr nigdy wcześniej nie spotkał nieznajomego.
- Jak to możliwe, skoro on obserwował mnie każdego poniedziałku, kiedy tu przychodziłem? Czyżby mnie szpiegował? A może to właśnie on jest sprawcą zniknięć kwiatów? Nie. To bez sensu. Z jego podejściem do roślin? Po co by mu one były? – te i jeszcze inne myśli kłębiły się w tej chwili w jego umyśle.
            Chwilę potem położył torbę na ławeczce. Ciepło herbaty powoli przestało działać i czuł, że robi mu się coraz zimniej. Na dworze było minus osiemnaście stopni. Mimo głębokiego śniegu wokół pomnika przebrnął do tablicy. Ręką zgarnął dziesięciocentymetrową warstwę śniegu tak, aby było widać wygrawerowane litery.
Piotr raz jeszcze spojrzał najpierw na tablicę a potem na kwiaty w wazonie. Stał w nim bukiet z dwudziestu jeden czerwonych róż…


poniedziałek, 21 lutego 2011

2

       Piotr rozpakował kwiaty. Wyglądały uroczo. Nalał wazon pełen wody, wsypał dodany proszek do roślin i wstawił dopiero co kupiony bukiet. Kwiaciarka zawsze przygotowywała go tak, aby on – zupełny laik w tych sprawach – nie musiał ich komponować. Potem siadał sobie wygodnie i poświęcał, nie mniej ni więcej, godzinę na – jak on to mówił – na kontemplację roślin. Przyglądał się wszystkiemu po trochu. Prostym, strzelistym łodygom. Lekkim i zwiewnym listkom. Wreszcie temu, co najbardziej cieszyło jego oko – delikatnym i miękkim płatkom.
- Jakie piękne są kwiaty – pomyślał teraz choć myśl ta towarzyszyła mu nader dosyć często.
       Od pewnego czasu czuł się zakochany w kwiatach. One były zawsze spokojne. Zawsze obecne. Zawsze trwające. I …zawsze ginące. Na dłuższą metę nie pomagał nawet proszek od kwiaciarki i czysta, zmieniana codziennie woda. Cięte kwiaty, te które tak kochał, po pewnym czasie traciły swój naturalny, żywy blask. Więdły nieubłaganie w czasie. Tym, czym mógł się nacieszyć to, tą chwilą, w której były one w pełni rozkwitu i majestatyczności. Nie bez powodu wybierał właśnie ten rodzaj kwiatów. Siedział tak już od pół godziny wpatrzony w wazon pełen roślin. W takiej chwili czas się po prostu dla niego zatrzymywał. Zatrzymywał się i dla nich. Mogły w tej chwili ich adoracji trwać nieruchomo. Mogły tańczyć. Poruszać listkami. Kołysać się. Przede wszystkim cieszyć swojego adoratora. Wydaje się, że o ile mogły zrozumieć człowieka – jakiegokolwiek człowieka – to rozumiały właśnie jego. Przynajmniej on sam tak sądził. I był też święcie przekonany, że jedynym człowiekiem, który je potrafi zrozumieć jest nim właśnie on sam.
- …Nie jest to myśl egoistyczna. Kto lub co napełnia mój umysł tymi kwiatowymi metaforami? Do czego prowadzą mnie te milczące rozmowy z kwiatami? Do obłędu? Do szaleństwa? Do zakochania? – zaczął zastanawiać się mężczyzna.
Chwilę potem jego umysł wypełniła pustka. Trwało to aż do chwili…


1

Był piękny listopadowy poranek. Co tygodniowy, w dodatku, poniedziałkowy rytuał opierał się na kilku porannych czynnościach, nie wyłączając z tego oczywiście porannej toalety, w skład której wchodziło mycie zębów i golenie oraz prysznic. W dodatku zawsze w tej samej kolejności. Chwila na ubranie się i kilkuminutowy odpoczynek na fotelu z kubkiem gorącej a często zalanej nawet wrzątkiem i dobrze posłodzonej herbaty. Podczas tego kilkuminutowego odpoczynku nigdy nie czytał porannej prasy. W ogóle wtedy nic nie czytał. Cała ta chwila wypełniała się powolnym popijaniem ciemnobrązowego płynu. Nigdy nie pijał kawy. Gdy widać już było dno kamionkowego kubka ostatecznie wypijał jednym haustem pozostałość herbaty, która w tym momencie zazwyczaj miała bardzo słodki smak, zwłaszcza jeśli nie zbyt dobrze rozmieszał dodane dwie łyżeczki cukru. Gwałtownie wstał i spojrzał na zegar wiszący w pokoju.
- Już późno! – powiedział w myślach i odniósł pospiesznie kubek do kuchni.
Na zegarze była godzina wpół do dziewiątej.
Dalsza część poniedziałkowego rytuału polegała na spacerze do jedynej czynnej o tej godzinie i w tym mieście kwiaciarni by zakupić pęk świeżych kwiatów. Kwiaciarnia ta mieściła się na posesji gdzie stał jednorodzinny domek, w pomieszczeniu gospodarczym czy też mniej lub bardziej starannie przygotowanej quasi-kwiaciarni. To jednak nie miało znaczenia. Kwiaciarka mieszkała tuż obok, co umożliwiało jej sprzedawanie kwiatów ciętych i doniczkowych niemal o każdej porze dnia i nocy ku uciesze często spóźnionych dżentelmenów, wnuczków lub dzieci chcących okazać szczere i często spóźnione wyrazy miłości swym kobietom, rodzicom i dziadkom. Zdarzali się także klienci o poszkalowanej pijackiej opinii, których zakupom towarzyszyły żałosne podśpiewywania i niecenzuralne wyzwiska, do których kwiaciarka była już przyzwyczajona. Poza tym, cały ten cyrk sprzedawczyni rekompensowała sobie wysokimi cenami oferowanych w późnych godzinach robionych bukietów.
Bardzo rzadko zdarzało się, aby bukieciarka na stałe gościła w swojej kwiaciarence. Najczęściej wychodziła ona do kupujących po uprzednim usłyszeniu dźwięku dzwonka zamontowanego w tym celu, aby informować o tym, że ktoś tam na dole – czytaj: mniej lub bardziej zdesperowany lub mniej lub bardziej chętny klient – czeka by móc zakupić dla wybranej osoby potocznie mówiąc: roślinę ozdobną w upatrzonym kolorze, kształcie i rodzaju. Po obsłużeniu jednego lub więcej klientów czekała nie dłużej niż dwie minuty, podliczając zarobione chwilę wcześniej pieniądze i zabierając je ze sobą – jak często powtarzała: na wszelki wypadek – wracała do domu. Jednego, czego nie mogła znieść i za co nie znajdywała w żaden sposób rekompensaty, co zresztą wydaje się zrozumiałe, to spragnieni klienci, którzy dzwonili do kwiaciarni tylko po to, by nacieszyć się widokiem różnokolorowych barw i nasycić się smakiem różnorakich zapachów. Ci zazwyczaj nic nie kupowali i w mniemaniu bukieciarki marnowali jej cenny czas.
Zupełnie inaczej witała swoich stałych klientów. Do nich bez wątpienia należał Piotr. Tego ranka, jak w każdy poniedziałek mniej więcej pomiędzy godziną wpół do ósmej a dziewiątą rano usłyszała znajomy, potrójny dzwonek u drzwi. Jadła właśnie śniadanie, na które przygotowała sobie jajka gotowane na twardo z odrobiną majonezu. Była już przyzwyczajona do tych poniedziałkowych wizyt i chyba tylko brak tego właśnie klienta bardzo by ją zdziwił. I zmartwił. Z resztą miało to już miejsce przed kilkoma laty w porze zimowej. Nie mogła sobie tego dnia znaleźć miejsca. Ani w domu, ani w kwiaciarni. To właśnie w ten feralny poniedziałek, kiedy Piotr rano nie zawitał do kwiaciarni, po raz pierwszy od wielu lat zamknęła na dosłownie jeden dzień swój sklep. Potem taka sytuacja już nigdy się nie powtórzyła.
- Już schodzę, już schodzę! – krzyczała w korytarzu, schodząc po stromych schodach z pierwszego piętra domku. Piotr stał spokojnie na dole, tuż przy budynku kwiaciarni oczekując kwiaciarki. Zawsze tak było. Nie słyszał nigdy nawoływań sprzedawczyni. Grube mury domu tłumiły zupełnie całe to jej wołanie. Otworzyły się drzwi.
- Dzień dobry Panie Piotrze! – powiedziała uśmiechając do niego i wyjmując jednocześnie kluczyk do sklepu. – Pewnie stoi tu Pan już od dłuższego czasu i marznie?
- Dzień dobry Pani! – ukłonił się Piotr – nie zaprzeczył jednak, że stoi tu już od trzech minut i trochę wymarzł. Nigdy nie tego robił. Spojrzał natomiast jak zawsze kurtuazyjnie na bukieciarkę odwzajemniając uśmiech. Każdego jednego razu ich rozmowa przebiegała zasadniczo w ten sam sposób.
- Czy życzy sobie Pan to, co zawsze? Mam dziś świeżutkie kwiaty. – oznajmiała kwiaciarka.
- Jak zawsze. Dziękuję, że chciało się Pani do mnie zejść o tak wczesnej porze.
- Jestem do Pana usług i bardzo mnie cieszy, że zawitał Pan do mnie dziś rano. Wczoraj wieczorem przygotowałam przepiękny bukiet świeżych kwiatów. Ma być ich jak zawsze…
- …dwadzieścia jeden, poproszę, jak zawsze.
-  Zapakuję w papier. Jest bardzo zimno. I dodam taką odżywkę do kwiatów. Proszę ją wsypać do wazonu w domu. Dłużej postoją…
(Warto tu napomnieć, że w okresie letnim zamiast słowa papier, padało z usta kwiaciarki słowo: celafon, a zamiast słowa zimno: gorąco. Wszystkie słowa, które następowały przedtem i potem miały zawsze taką samą kolejność i układ bez względu na porę roku.)
            Rozmowa ta była częścią tego poniedziałkowego rytuału Piotra, w którym, chcąc nie chcąc pozwalał uczestniczyć znanej od wielu lat bukieciarce. Nie mogła przebiegać inaczej, bo ani on ani ona nie wchodzili na inne poboczne tematy takie jak pogoda, polityka czy chociażby sport, jak to ma miejsce w zwyczajnych sklepowych rozmowach. Tak trwało to od wielu lat, a w zasadzie od początku ich znajomości związanej bezpośrednio z zakupem bukietu kwiatów. Wizyta w kwiaciarni nie była jednak tylko związana z transakcją sprzedaży – zakupu. To, czego bukieciarka nie znosiła wśród innych klientów, w przypadku Piotra sprawiało jej ogromną radość. Otóż Piotr nie przychodził do kwiaciarni tylko po to, by zakupić bukiet.
Kiedy ona pakowała kwiaty i ukradkiem spoglądała na niego widziała jak mężczyzna rozglądając się po pomieszczeniu cieszył się widokiem różnokolorowych barw i nasycał smakiem różnorakich zapachów. Nigdy wtedy nie spieszyła się z pakowaniem pozwalając Piotrowi spokojnie „zmarnować jej trochę cennego czasu”. On był jedynym klientem, któremu sama, z własnej i nieprzymuszonej woli na to pozwalała. I chyba tylko jemu.
Pakowanie kwiatów trwało około sześciu-siedmiu minut.
- Już… zapakowałam - oznajmiła delikatnie sprzedawczyni – proszę bardzo.
- Ile płacę? – pytał zawsze Pan Piotr, choć z góry wiedział jaka będzie odpowiedź. Nie zmieniała się ona od wielu lat, mimo, że cena kwiatów na bazarach, rynkach i innych kwiaciarniach wielokrotnie była już podwyższana.
- Tyle co zawsze i jak zawsze – uśmiechnęła się sprzedawczyni przyjmując odliczoną już kwotę. – Jak zawsze? Nie liczę. Dziękuję. – powiedziała chowając do kieszeni pieniądze, nieśmiało upewniając się w samej sobie, że suma papierowych banknotów się zgadza. Nigdy nie było inaczej.
- Dziękuję Pani bardzo za przepiękne kwiaty i do zobaczenia…
- … w poniedziałek.
- Tak, w poniedziałek, jak zawsze. Do zobaczenia…
Najpierw „wyszły” kwiaty, potem sam Piotr trzymający je przed sobą w ręku. Kiedy zniknął za rogiem ulicy sprzedawczyni zamknęła kwiaciarnię i wróciła do domu. O tej godzinie nie miała nigdy więcej klientów.
- Ciekawy człowiek – pomyślała – nie znam wielu mężczyzn, którzy ot, tak po prostu kupowaliby kwiaty i to w dodatku regularnie  co tydzień…
Jedno Piotra zastanawiało: skąd kwiaciarka „wczoraj wieczorem przygotowała przepiękny bukiet świeżych kwiatów?” Nie ośmielił się nigdy o to zapytać. Ufał jej. Sam widok kwiatów mówił za siebie. Kwiaciarka jednak wiedziała skąd biorą się świeże niedzielne kwiaty. Specjalnie dla niego, wcześnie rano w niedzielę, zostawiając przy dzwonku budzącym do życia jej kwiaciarnię kartkę z napisem: „wracam za trzy godziny”, jechała na giełdę kwiatową. Tam kupowała jedynie kwiaty, z których robiła bukiet dla Piotra. I tak od wielu lat.

czwartek, 10 lutego 2011

Bajkowo...

Wreszcie zebrałam się do pisania kolejnego posta. Dziś  bajkowo, czyli Puchatkowo i Myszkowo... Moje nieco inne malowanki na szkle w wersji dla Małych Milusińskich. Większości obdarowanym sprawiają one ogromną radość, z czego - nie ukrywam - bardzo się cieszę (niektóre z foto nie są najlepszej jakości, z powodu kiepskiej pogody).

Pierwsza, i jak dotąd jedyna Myszka Miki namalowana przeze mnie powędrowała do jej Małej Miłośniczki - Lenki :)
... i kilka Kubusiów...











DOBRANOC :)

wtorek, 1 lutego 2011

Kolejna odsłona moich prac

Chcę Wam dzisiaj zaprezentować moje dwie prace, do których mam szczególny sentyment, takie dwie moje perełki. Są to jedne z moich pierwszych prac wzorowane na witrażach z Kościoła Pojednania w Taizé we Francji.

Zwiastowanie
Oryginał: witraż autorstwa brata Erica, kościół Pojednania, Taizé
(fotografia znaleziona w sieci) 
 
Izaak
                                                          

Pierwszolutowe zamyślenie...


Pierwszy.
Wiele rzeczy zaczyna się od czegoś pierwszego. Mówią, że zawsze musi być ten pierwszy raz. Pierwsze kojarzy nam się z czymś nowym, z początkiem. Dobrze jest zaczynać coś od początku. Zostawiać w przeszłości to, co stare i czego, już nie da się zmienić. Zaczynać. 
Pierwszolutowo zaczynać coś od nowa. Tylko co?